Długowieczni, czyli matuzalemowie ekranu, cz. 1


 Tekst „Długowieczni, czyli matuzalemowie ekranu” napisałem 15 lat temu dla nieistniejącego już serwisu filmowego „Ofilmie” (wyglądało to wówczas tak, do tego wstępniak). Poniżej przedstawiam jego nową wersję, poprawioną, uzupełnioną i rozszerzoną (i to znacznie), powstałą tym razem wyłącznie dla mojej własnej przyjemności i satysfakcji.



Długowieczni, czyli matuzalemowie ekranu

Przegląd aktorów wiekowych, leciwych i sędziwych

Zastanawialiście się kiedyś, jak dzisiaj wyglądałby świat filmu, gdyby żył James Dean? Jego nagła śmierć w wieku niespełna 25 lat stworzyła jeden z najtrwalszych mitów światowej kinematografii, a on w pamięci widzów zapisał się jako młody, walczący z całym światem chłopak, bożyszcze ówczesnych dziewcząt i idol dla swoich rówieśników, uosobienie pokoleniowej postawy buntu i nonkonformizmu. Kim jednak byłby teraz, gdyby żył? Jaka byłaby jego pozycja w świecie filmu, czego dokonałby na ekranie, jakimi zgłoskami zapisałby się na kartach encyklopedii filmowych? Z jego pokolenia wywodzi się grupa wielkich aktorów, którzy przez lata dominowali w filmie, opanowując jego najróżniejsze gatunki i tworząc najrozmaitsze typy ekranowych bohaterów. Brando, Duvall, Eastwood, Hackman, Marvin, Newman, Steiger i nieco młodsi: Beatty, Hoffman, Nicholson, Redford – to aktorzy wybitni, ale też i niebojący się żadnych wyzwań aktorskich. A czy wyobraża sobie ktoś Jamesa Deana w filmie science fiction? W dramacie sensacyjnym, gangsterskim? W głupiej komedii młodzieżowej lub romantycznej? Albo – nie daj Boże – w horrorze. Kto wie, jaki gatunek upodobałby sobie, gdyby żył. Zostawmy jednak na razie te akademickie rozważania (na razie…) i zróbmy zwrot o 180 stopni. Przyjrzyjmy się nie tym, którzy musieli odejść młodo lub w kwiecie wieku, lecz tym, którzy lat życia otrzymali od losu w nadmiarze.

Aktorzy staruszkowie to temat tyleż wdzięczny, co niewykorzystywany. Rozmaite filmowe strony i portale, profesjonalne i amatorskie, co jakiś czas ogłaszają swoje listy młodych, najlepszych, najzdolniejszych aktorów, obdarzając ich, zazwyczaj na wyrost, tytułami nadziei kina, gwiazdy jutra i tym podobnych. Czasem nawet pada fundamentalne pytanie: czy on/ona zbawi kino. A cóż to, u licha, znaczy „zbawić” kino?… Tak czy owak ci najbardziej obiecujący mogli niegdyś zdobyć w odrębnej kategorii nagrody Złotego Globu, od dawna mają taką możliwość aktorzy francuscy, zdobywający Cezary, a w 2006 roku nagrodę BAFTA dla wschodzącej gwiazdy kina zaczęła przyznawać Brytyjska Akademia Filmowa. A co z plebiscytami i nagrodami dla seniorów w tej branży? Cóż, zawsze mogą oni u schyłku życia zdobyć jakieś wyróżnienie honorowe za całokształt twórczości. Naturalnie, jeśli będą mieli szczęście.

Tak czy inaczej weteranów ekranu było i wciąż jest naprawdę sporo. Zapisali oni – choć z pewnością nie tylko z racji dożywanego wieku – piękną kartę w historii kina, stworzyli szereg niezapomnianych kreacji w często przełomowych, arcyważnych filmach, a wielu z nich doczekało się miana legend ekranu. Jedni w pewnym momencie, nierzadko dość wcześnie i po osiągnięciu sporych sukcesów, decydowali się na zakończenie karier, definitywne bądź ze sporadycznymi powrotami, innym na dalsze występy nie pozwolił stan zdrowia. Niektórzy zaś, co jest szczególnie godne podziwu, byli lub są aktywni zawodowo do ostatnich swoich dni. I choć zazwyczaj ich aktorskie zadania ograniczają się do niewielkich ról dziadków, babć, mentorów i nestorów rodzin czy firm, na ogół cieszą się oni powszechnym szacunkiem i poważaniem widzów. Przypomnijmy więc sylwetki najbardziej znanych aktorów, którym dane było przeżyć niemal całe stulecie. Bez uwzględniania wyraźnej dolnej granicy wieku, aby ich prezentacja nie zamieniła się w suchy materiał statystyczny, choć w zasadzie nie mniej niż 89 (z kilkoma wyjątkami). Uwaga: w zestawieniu nazwiska naszych bohaterów wyróżnione zostały kolorami – po jednym dla aktorów wciąż żyjących i tych już zmarłych. Osiemdziesiąt lat, dziewięćdziesiąt, wreszcie sto – odliczanie czas zacząć…

13 stycznia 2008 r. ceremonia rozdania Złotych Globów nie odbyła się, a zwycięzców ogłoszono podczas konferencji prasowej. Jednym z nominowanych – w kategorii najlepszy aktor w miniserialu lub filmie telewizyjnym – był Ernest Borgnine [1917–2012], który jedenaście dni później skończył 91 lat. Nie trzeba przeprowadzać gruntownego dochodzenia, by stwierdzić, że Borgnine, laureat Oscara za „Marty’ego”, stał się w ten sposób jedną z najstarszych osób, jakie kiedykolwiek uzyskały nominację do którejś z najważniejszych nagród. Powszechnie rozpoznawalny aktor, którego znakiem firmowym była górna diastema (bodaj najsłynniejsza w tej branży), od lat był w znakomitej formie, choć rzadko już występował głośnych filmach. Do przejścia na emeryturę nie skłonił go nawet udział w katastrofie lotniczej w 1996 r. ani operacja wstawienia sztucznych kolan trzy lata później. Jak się zdawało, był aktorem nie do zdarcia, jednak i w końcu i o niego upomniała się natura. Zmarł w wieku 95 lat.
Zaledwie niecałe dwa miesiące starszy od niego był Kirk Douglas [1916–1920], którego z Borgnine’em łączyło jeszcze kilka innych faktów. Fizjonomiczny znak firmowy (dołek w podbródku), udział w katastrofie śmigłowca (rok 1991) oraz identyczna operacja kolan (rok 2005). Zdrowie jednak na ogół niezbyt mu dopisywało; po przerwie spowodowanej wylewem w 1995 r. musiał na nowo uczyć się mówić i chodzić. Uporał się z tym, czego dowodem był „występ” na rozdaniu Oscarów w 2003 r., gdzie z werwą wręczał nagrodę dla „Chicago”, co rusz rugając swojego „synka, tego smarkacza” Mike’a Douglasa. W tym stuleciu pojawił się jednak tylko w dwóch filmach, później natomiast robił coś, co wprawiało w zdumienie nie tylko świat filmowy: mianowicie obchodził kolejne urodziny, ostatecznie dożywając zaiste imponującego wieku 103 lat.
Pakt z samym diabłem musiał chyba podpisać Eli Wallach [1915–2014], który grał w filmach niemal do swych ostatnich lat. Tak, jak późno rozpoczął karierę (po raz pierwszy pojawił się na dużym ekranie jako 41-latek), tak samo późno miał chyba zamiar ją zakończyć (albo wcale). W końcu jednak odszedł, przeżywszy 98 lat. Wallach, w czasach swej młodości jedna z najlepszych „złych twarzy” ekranu, już dawno raczej nie grywał takich bohaterów, za to w podeszłym wieku upodobał sobie role niemal komediowe, podchodząc do nich z dużym dystansem i autoironią, czego przykładem był choćby kapitalny epizod w „Rzece tajemnic” („…czy ja, u licha, wyglądam na sklerotyka?!”). Nikt by się chyba nie zdziwił, gdyby jako Calvera przeżył całą „siódemkę wspaniałych”, ostatecznie jednak przegrał z Robertem Vaughnem (zmarł w wieku „zaledwie” 83 lat).
Również oznak zmęczenia zawodem nie wykazywał Kevin McCarthy [1914–2010], który opuścił ten świat w wieku 96 lat. Niegdyś jedna z najciekawszych twarzy ekranu, po znakomitym początku (Złoty Glob i nominacja do Oscara za „Śmierć komiwojażera”) nie rozwinął jednak kariery na miarę swoich możliwości, realizując się głównie jako aktor charakterystyczny w telewizji i filmach fantastycznych średniej klasy.
Jednym z najbardziej lubianych i niezawodnych aktorów, rzadko jednak docenianym (żadnej nominacji do Oscara, jedynie Złoty Glob za „Kieszeń pełną cudów”), był Glenn Ford [1916–2006], aktor o sympatycznym emploi, które wykorzystywał głównie w westernach. Przestał grać w filmach w 1991 r. z powodu nasilających się kłopotów ze zdrowiem. One też nie pozwoliły mu w dniu swoich 90. urodzin, jak planował, pokazać się publicznie po raz pierwszy od kilkunastu lat. Zmarł cztery miesiące później.
W tym samym roku, co Ford, z ekranów zniknął Richard Widmark [1914–2008], aktor podobnej rangi i tak samo niedoceniony (choć zdobył Złoty Glob i nominację do Oscara za debiutancki „Pocałunek śmierci”). Jego domeną przez lata były również westerny, chociaż prezentował w nich (i pozostałych gatunkach filmowych, nie wyłączając katastroficznych) zupełnie inny wizerunek. Zazwyczaj grywał bohaterów raczej chłodnych, nawet w rolach pozytywnych niepozbawionych negatywnego, dwuznacznego rysu. Miał 93 lata.
92 lata przeżył John Forsythe [1918–2010]. Nie był wybitnym aktorem i choć zdarzało mu się występować u Hitchcocka, Johna Sturgesa czy Richarda Brooksa, nigdy nie stał się gwiazdorem ani indywidualnością dużego ekranu pomimo niewątpliwie atrakcyjnej, dystyngowanej powierzchowności. Od początku lat 70. grywał niemal wyłącznie w telewizji, a unieśmiertelniła go rola Blake’a Carringtona w tasiemcu „Dynastia”. Nie pojawiał się na ekranie już od lat, jedynie z przerwami na użyczenie głosu tajemniczemu Charliemu, wysyłającemu do boju swoje Aniołki w kinowych wersjach słynnego serialu.
Nie można nie wspomnieć także o posiadaczu jednego z największych nosów w Hollywood: 97 lat zapisał na swoim koncie Karl Malden [1912–2009]. Stareńki aktor, laureat Oscara za „Tramwaj zwany pożądaniem”, od roku 1993 nie grał już w filmach (wyłączając epizod w jednym odcinku serialu „Prezydencki poker”), ale na początku XXI wieku pojawił się na którymś rozdaniu Oscarów – drobny, zasuszony, wzruszający swą nieporadnością, lecz uśmiechnięty staruszek.

Sparafrazujmy teraz pewną staropolską „mądrość”, a mianowicie: Clint Eastwood jaki jest, każdy widzi. A chyba każdy widzi (tzn. wie), że jest on w każdym tego słowa znaczeniu żywą legendą kina, zarówno jako aktor, jak i reżyser (z czterema Oscarami na koncie). Obecny na ekranie od siedmiu dekad, niemal nie wychodząc poza swój stosunkowo ograniczony surowy, szorstki wizerunek twardziela, zbudował swoją osobowością niesamowicie silną markę, bez cienia wątpliwości będąc jedną z ikon współczesnego Hollywood. Ma 93 lata i wciąż nie idzie na emeryturę, mimo że już kilkakrotnie ogłaszał taki zamiar.
Jego rówieśnikiem jest Gene Hackman, postać wcale nie mniej legendarna, pomimo niezbyt imponującej aparycji aktor niebywale charyzmatyczny i potrafiący zawładnąć ekranem jak mało kto, zwłaszcza w rolach dramatycznych. Właśnie występując u Eastwooda, zdobył swą drugą Nagrodę Akademii za „Bez przebaczenia” (pierwszą za „Francuskiego łącznika”), w przeciwieństwie jednak do niego już w roku 2004 zakończył karierę, oddając się pisaniu książek.
Z tego samego rocznika pochodził Sean Connery [1930–2020], bez wątpienia najsłynniejszy aktor rodem ze Szkocji, niekwestionowana gwiazda światowego kina, wręcz gigant filmu (co nie znaczy, że był aktorem jakoś szczególnie wybitnym…) m.in. dzięki ponadczasowej roli agenta 007, mający na koncie także Oscara i Złoty Glob (za „Nietykalnych”), uosobienie męskości zwłaszcza w słusznym już wieku (w powszechnej opinii starzał się jak wino). Zakończył karierę zaledwie rok wcześniej od Hackmana, a zmarł jako 90-latek na Bahamach, których od lat był mieszkańcem.
Już 93 lata żyje Robert Duvall, aktor podobnie jak Connery łysiejący już we względnie młodym wieku i podobnie jak Hackman znany z niezwykle wyrazistych ról; nierzadko wcielał się w postacie antypatyczne, budzące niepokój, emanujące zimnem, przeważnie na drugim planie. Bardziej znany jako Tom Hagen z „Ojca chrzestnego” i ppłk Kilgore z „Czasu Apokalipsy” niż laureat Oscara za „Pod czułą kontrolą”, nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, czego dowodem była nominacja do tej nagrody kilka lat temu za „Sędziego”.
Identyczny „wynik” w latach osiągnął James Earl Jones, jedna z najbardziej majestatycznych osobowości ekranu, znany przede wszystkim ze swego spiżowego głosu, najlepiej wykorzystanego w kultowej postaci Dartha Vadera z trylogii „Gwiezdnych wojen”, a także Mufasy z „Króla Lwa”. Do obu tych ról powrócił w już podeszłym wieku, a za swe zasługi dla kina otrzymał także honorowego Oscara.
Od ponad dwudziestu lat przed śmiercią nie pojawiał się na ekranie Sidney Poitier [1927–2022], ale on już nie musiał niczego udowadniać. Prawdziwa legenda wśród czarnych aktorów, symbol walki z dyskryminacją rasową i rzecznik murzyńskiej społeczności, którego najwybitniejsze i najważniejsze role powstały pod koniec lat 50. i w 60. (m.in. Oscar za „Polne lilie”), spokojnie dożył swych dni na Bahamach (tam dorastał, choć przyszedł na świat w USA), mając w chwili śmierci 94 lata.
91 lat miał Christopher Plummer [1929–2021], niebywale zapracowany aktor rodem z Kanady, który przez wiele lat był równie „niebywale” niedoceniany, bo wszelkie ważne nagrody omijały go szerokim łukiem. Zmieniło się to w podeszłym już wieku, kiedy to zaczął przeżywać swą aktorską drugą młodość za sprawą nominacji do Oscara za „Ostatnią stację” i następnie zdobytej statuetki za „Debiutantów”, z kolei jeszcze kilka lat później, dzięki roli we „Wszystkich pieniądzach świata”, stał się najstarszym aktorem (88-letnim) kiedykolwiek nominowanym do tej nagrody.
Jego rówieśnikiem (spotkali się na planie „Ucieczki w sen” z 1984 r.) był Max von Sydow [1929–2020], czyli największy szwedzki aktorski towar eksportowy od czasów Grety Garbo i Ingrid Bergman. Markę w Europie wyrobił sobie w filmach (trzynastu!) swego rodaka Ingmara Bergmana, a gdy potem rozpoczął karierę za oceanem, okazało się, że również i w Hollywoodzie czuje się jak ryba w wodzie, uświetniając swym charakterystycznym, majestatycznym (nierzadko w demonicznych rolach) udziałem wiele znanych tytułów. Przeżył 90 lat, zdobywając w tym czasie dwie nominacje do Oscara.
Jak zaś sytuacja przedstawia się u pań?

W połowie ubiegłego stulecia dość częstym zjawiskiem, zwłaszcza u aktorek, była rezygnacja z występów na ekranie w stosunkowo młodym wieku. Najpierw na przeszkodzie stanęło udźwiękowienie filmów. Wiele gwiazd kina niemego nie potrafiło sprostać wymogom kina dźwiękowego, które bezlitośnie obnażyło albo ich braki językowe (np. u aktorów cudzoziemskiego pochodzenia w Stanach Zjednoczonych), albo manieryczną, archaiczną już teatralność aktorstwa. Następnie, mniej więcej od lat 60. i 70., można było zaobserwować załamanie karier wielu gwiazd ekranu lat wojennych i powojennych. Dotyczyło to tak mężczyzn – Arthur Kennedy, pięciokrotnie nominowany do Oscara, ostatnie kilkanaście lat kariery spędził głównie w telewizji i na planach trzeciorzędnych włoskich horrorów – jak i kobiet, przed którymi stawiano, tradycyjnie już, większe wymagania aktorskie. Ważną ich częścią był wiek.

Zmieniały się gusta publiczności, która w kinie zaczęła szukać pociechy i rozrywki, powstawały wychodzące im naprzeciw nowe gatunki filmowe. Presja nowych oczekiwań widowni sprawiła, że wielu aktorów oraz aktorek nie podołało próbie zmiany dotychczasowego wizerunku. W ten sposób zniknęły z ekranu bądź zaczęły pojawiać się tylko w epizodach oraz głównie w telewizji Jean Hagen, Joanne Dru, Jean Arthur, Kay Francis, Veronica Lake czy Kim Novak (spośród nich żyje jeszcze tylko ta ostatnia). Specyficznym torem potoczyła się kariera Mae Marsh. Gwiazda kina niemego wycofała się z kina pod koniec lat 30., przez kolejne trzy dekady grywając wyłącznie epizody w dziesiątkach głośnych filmów, a jej nazwisko niemal nigdy nie było wymieniane w czołówkach. Swego rodzaju podsumowanie zjawiska przedwczesnego znikania z ekranu mogliśmy zaobserwować w latach 90., kiedy to utarło się przekonanie, że aktorki po czterdziestce mają dużo mniejsze szanse na zdobycie ciekawej roli niż ich młodsze koleżanki po fachu. Klasycznym i najczęściej przywoływanym przypadkiem jest Sharon Stone, która choć kariery nie przerwała, a jej gwiazda wciąż świeci jasnym blaskiem, rzeczywiście od dobrych paru dekad nie dostaje ról na miarę swojego talentu i osobowości.

Bodaj najsłynniejszą aktorką, która świadomie wycofała się z pracy w filmie, była Greta Garbo [1905–1990]. Jakkolwiek z powodzeniem, będąc wielką gwiazdą kina niemego, kontynuowała karierę w filmie dźwiękowym, fatalna prasa ostatniego z nich, „Dwulicowej kobiety”, sprawiła, że zrezygnowała z występów na ekranie w wieku zaledwie 35 lat, być może na zawsze ratując w ten sposób mit „boskiej Grety”. Decyzja o odejściu okazała się nieodwołalna, choć jeszcze przez lata proponowano Garbo wiele, niejednokrotnie bardzo ciekawych ról, a aktorki, które je ostatecznie zagrały, honorowane były Oscarami. Zmarła w odosobnieniu w wieku 84 lat, ale ten „wynik” wcale nie należy do najbardziej imponujących.
Od wielu lat nie była czynna zawodowo również Doris Day [1922–2019]. W latach 50. i 60. ulubienica szerokiej publiczności – zarówno jako aktorka, jak i piosenkarka była jedną z najbardziej kasowych gwiazd – po serii chętnie oglądanych muzycznych i lekkich, obyczajowych komedii zrezygnowała z występów na ekranie w roku 1968 (odrzuciwszy rolę pani Robinson w „Absolwencie”). Jeszcze przez cztery lata występowała w telewizji we własnym programie, po czym na zawsze zniknęła z ekranów, mając 48 lat, a odeszła jako 97-latka.
W wieku 89 lat opuściła świat Jane Russell [1921–2011], która być może odniosłaby większy sukces, gdyby nie to, że ponoć mężczyźni wolą blondynki. Prezentując image agresywnej, zmysłowej, urodziwej brunetki i eksponując swe niezaprzeczalne wdzięki, zagrała w nieco ponad dwudziestu lepszych lub gorszych filmach, po czym w roku 1970 całkowicie zniknęła z ekranów, pojawiając się na moment w kilku odcinkach seriali.
Jeden z największych sukcesów w Hollywood, jeśli chodzi o aktorów urodzonych w Irlandii, odniosła rudowłosa Maureen O’Hara [1920–2015], znana głównie z westernów i filmów przygodowych (zwłaszcza z pięciu występów u Johna Forda), jak również ze swej nietuzinkowej osobowości, która zapewniła jej szacunek całego środowiska. Nie miała szczęścia do Oscarów, bo nie była ani razu nominowana, dopiero w ostatnim roku swego 95-letniego życia otrzymała nagrodę honorową.
Również 95 lat przeżyła Celeste Holm [1917–2012], zdobywczyni Oscara i Złotego Globu za swoją drugą filmową rolę („Umowa dżentelmeńska”). Szczyt jej kariery przypadł na lata 40. i początek 50. ubiegłego stulecia, później zaś występowała niemal wyłącznie w filmach telewizyjnych i serialach. Jako wiekowa aktorka pojawiała się w niewielkich rolach także na dużym ekranie na kilka lat przed śmiercią.
Jonesów w filmowym świecie jest zatrzęsienie, więc czasem nie kojarzy się dość pospolicie brzmiącego nazwiska Jennifer Jones [1919–2009]. Zdobywczyni Oscara za swój trzeci film („Pieśń o Bernadetcie” – traf sprawił, że ceremonia przyznania nagród odbyła się w dniu jej urodzin) była żoną słynnego producenta Davida O. Selznicka (do jego śmierci), grając w ośmiu firmowanych przez niego filmach. Jej zasadnicza, obejmująca głośne i cenione filmy kariera przypadła na lata 40. i 50., później tylko sporadycznie pojawiała się na ekranie, po raz ostatni w roku 1974 (nominacja do Złotego Globu za „Płonący wieżowiec”). Nie występowała odtąd publicznie (wyjątkowo pojawiła się na dwóch rozdaniach Oscarów), a zakończyła życie jako 90-latka.
Przez lata rywalizowały z sobą siostry de Havilland (obie urodzone w Japonii), tak na polu zawodowym, jak i prywatnym (ponoć obu oświadczył się, i to tego samego dnia, Howard Hughes), również żadna z nich długo nie chciała jako pierwsza opuścić sceny życia. W końcu zrobiła to młodsza, Joan Fontaine [1917–2013], która dożyła 96 lat, natomiast siedem lat później dołączyła do niej 104-letnia Olivia de Havilland [1916–2020], zamykając tym samym erę żywotów gwiazd reprezentujących złote lata Hollywoodu (to samo można powiedzieć o wspomnianym już Kirku Douglasie). Fontaine, zdobywczyni Oscara za „Podejrzenie” (pokonała w ten sposób również nominowaną siostrę), wycofała się z filmu pod koniec lat 60., sporadycznie występując w telewizji do roku 1994, natomiast de Havilland, laureatka dwóch Nagród Akademii – za „Najtrwalszą miłość” i „Dziedziczkę” – od początku lat 70. do roku 1988, kiedy to ostatecznie zakończyła karierę, grywała głównie matrony i koronowane głowy.

dalej -->